środa, 27 kwietnia 2016

Recenzja: Sachi Cosmetics, Kaminomoto Hair Growth Tonic II


W drugiej połowie marca rozpoczęłam współpracę z marką Sachi Cosmetics, od której dostałam do przetestowania japoński tonik do skóry głowy Kaminomoto Hair Growth Tonic II. Jego głównymi zaletami – zgodnie z zapewnieniem producenta – są: niwelowanie pieczenia i swędzenia skóry, zwalczanie łupieżu oraz wypadania włosów. Przetestowałam już wiele podobnych wcierek, zazwyczaj z marnym rezultatem, więc początkowo nie za bardzo wierzyłam, że Kaminomoto może mi pomóc. Od dłuższego czasu poszukiwałam jednak produktu, który – przede wszystkim – złagodziłby dolegliwości ze strony mojej wrażliwej skóry głowy. O dziwo tonik zaskoczył mnie pozytywnie.

Oceny cząstkowe: dobryneutralnysłaby.

Opakowanie

Musiałam się do niego przyzwyczaić – butelka jest szklana (zapakowana w kartonik), dość ciężka i ma spory otwór do wylewania płynu. Mogę ją porównać do opakowania wcierki Jantar, które sama lubiłam, ale wiem, że wiele osób miewa z nią problemy – Kaminomoto łatwiej jednak wydobyć, a wręcz często wylewało mi się na raz zbyt wiele produktu na głowę (w efekcie kosmetyk wystarczył mi na trzy, a nie cztery tygodnie). Mogłam nim jednak manewrować tak, aby jak najmniej moczyć włosy na długości (czego nie da się powiedzieć o wcierkach w sprayu).


W opakowaniu znalazłam też ulotkę (po angielsku i japońsku), w której napisano o tym, jak stosować tonik i jakie są jego funkcje.

Ja mam opakowanie toniku przeznaczone na rynek azjatycki – nie ma ono więc wypisanego składu INCI. Od maja firma będzie natomiast produkować kosmetyk już z tym wykazem, a dodatkowo z polsko-angielską ulotką.


Zapach

Mocno alkoholowy, ale wyczuwam w nim także lekko ziołową nutę. Może nie jest pachnący, ale zapach nie przeszkadzał mi podczas aplikacji.

Skład

Aqua (woda), Alcohol (alcohol), Sodium Fumarate (and) Sodium Succinate (CS-BASE – wspiera pracę cebulek włosowych), Butylene Glycol (humektant) (and) Thymus Vulgaris Extract (ekstrakt z tymianku), Glycerin (gliceryna), Isodon Trichocarpus Extract (Kamigen E), Sophora Angustifolia Root Extract (Kamigen K), Menthol (mentol), O-cymen-5-ol (składnik antyseptyczny), PEG-40 Hydrogenated Castor Oil (emulgator), Panthenol (pantenol), Tocopheryl Acetate (estrowa forma witaminy E), Salicylic Acid (kwas salicylowy), Hinokitiol (konserwant).

Jest to więc wcierka typowo alkoholowa, w której alkohol pełni funkcję wspomagającą penetrację aktywnych składników w głąb skóry – dlatego, jak w każdym tego typu kosmetyku, zaznaczyłam go w powyżej na niebiesko.

W składzie szczególnie zwraca uwagę sporo składników kojąco działających na skórę głowy, w tym m.in. O-cymen-5-ol, który działa antyseptycznie, zwalcza drobnoustroje, łupież i swędzenie skóry. Na wzmiankę zasługuje także Isodon Trichocarpus Extract (przyspiesza porost włosów, wzmacnia i odżywia cebulki, poprawia krążenie) oraz Sophora Angustifolia Root Extract (również przyspiesza wzrost włosów oraz rozszerza naczynia krwionośne, zwiększając przepływ krwi do cebulek).


Działanie

Tonik stosowałam dwa razy dziennie – rano i wieczorem przed snem – wmasowując go w skórę głowy. Robiłam to bardzo skrupulatnie i regularnie, nie pomijając żadnej dawki.

Początkowo obawiałam się, że ze względu na zawartość alkoholu, tonik może spowodować u mnie efekt odwrotny od zamierzonego i zamiast złagodzić stan mojej skóry głowy, dodatkowo ją podrażni. Nic takiego się jednak nie stało, a w czasie jego stosowania (w zasadzie do teraz, kilkanaście dni po zakończeniu kuracji) przestałam odczuwać jakiekolwiek pieczenie czy swędzenie tego obszaru, nie tworzyły mi się żadne strupki ani ranki. To naprawdę spory sukces.

Jest jeszcze jedna zaleta zastosowania u mnie tego produktu: znaczące zahamowanie wypadania włosów. Widzę wyraźnie, że zostaje ich mniej na szczotce czy ubraniach w ciągu dnia. Włosy rosną też szybciej – w miesiąc przybyło ich 2 cm, czyli ponad dwa razy tyle, co bez wspomagania.


Konsystencja i wydajność

Jak już wspomniałam, kilkukrotnie zdarzyło mi się wylać zbyt dużą ilość toniku na raz przez co starczył mi na trzy tygodnie stosowania (dwa razy dziennie). Myślę, że w innym przypadku wystarczy na pełny miesiąc kuracji.

Konsystencja toniku jest wodnista, łatwo rozprowadza się na skórze głowy i dość szybko wchłania. Nie zatłuszcza włosów. Po aplikacji nie czułam żadnego mrowienia ani pieczenia.

Cena i dostępność

Kaminomoto Hair Growth Tonic kosztuje niemało, bo 139 zł za 180 ml. Myślę, że cena może odstraszać wiele osób, ale skoro sama wiem teraz, że u mnie zadziałał, pewnie nie będę się w przyszłości wahać przed powrotem do tej kuracji.

Na razie tonik znajdziemy tylko na stronie sklepu Sachi, który jest jego oficjalnym importerem. Z czasem ma on jednak wejść do szerszej sprzedaży.

Podsumowanie

Poza ceną i dostępnością Kaminomoto Hair Growth Tonic II ma według mnie same zalety: złagodził swędzenie mojej skóry głowy, zahamował wypadanie włosów i przyspieszył ich porost. Nie wiem oczywiście, czy u każdego spowoduje taki sam efekt, ale bazując na obserwacjach u siebie, mogę go z czystym sumieniem polecić.


Zobacz też wcierki:

niedziela, 24 kwietnia 2016

Jedzenie dla włosów: przepisy na dania wegetariańskie


Kuchnia wegetariańska (a także wegańska) od pewnego czasu staje się coraz popularniejsza – i nic dziwnego, ponieważ dania na bazie roślin mogą być nie tylko zdrowe, pyszne i niedrogie, ale też naprawdę sycące. Ja doceniam ją z miesiąca na miesiąc coraz bardziej i często mam wrażenie, że po takim bezmięsnym posiłku jestem bardziej najedzona i lepiej się czuję. Dziś chciałabym pokazać Wam kilka prostych przepisów na wegetariańskie potrawy, które bardzo lubię i które często goszczą na moim stole.

Makaron z pesto i czerwoną soczewicą


Uwielbiam jeść makarony, ale z czasem każdy sos czy dodatek zaczyna mi się nudzić. Kombinuję więc wówczas z tym, co akurat mam pod ręką – tak właśnie powstała ta wariacja na temat spaghetti.

Potrzebujemy:
  • makaron spaghetti,
  • czerwoną soczewicę,
  • pesto,
  • czosnek,
  • sól, pieprz,
  • oliwę,
  • oliwki,
  • parmezan.

Makaron gotujemy al dente, a soczewicę do miękkości. Na patelni podsmażamy pokrojony drobno czosnek, dorzucamy soczewicę, pesto, a na końcu pokrojone oliwki. Mieszamy i trzymamy chwilę, żeby smaki się przeszły. Na końcu doprawiamy i posypujemy startym parmezanem.

Dlaczego warto? Przede wszystkim ze względu na soczewicę, czyli źródło dobrze przyswajalnego białka, a także potasu, błonnika, żelaza i kwasu foliowego.

Zdrowe frytki z batatów


Jestem wielką miłośniczką frytek – gdyby nie były tak niezdrowe, jadłabym je pewnie codziennie. Jeśli więc nachodzi mnie ochota na to tłuste danie, zazwyczaj sięgam po jego zdrowszy odpowiednik – frytki z batatów mają słodko-orientalny smak i nie wymagają smażenia!

Potrzebujemy:
  • batat, czyli słodki ziemniak,
  • łyżkę mąki kukurydzianej (nada lekką chrupkość),
  • łyżkę oliwy,
  • przyprawy: pół łyżeczki cynamonu, pół łyżeczki ostrej papryki (lub odrobina pieprzu), sól i czosnek.

Obrany batat kroimy w słupki, wrzucamy do miski, dolewamy oliwę i posypujemy przyprawami. Mieszamy i wykładamy na blachę do pieczenia (na papier) tak, aby się nie stykały. Wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220°C i pieczemy 15 minut, po czym wyjmujemy, każdą frytkę odwracamy na drugą stronę i pieczemy kolejny kwadrans.

Dlaczego warto? Bataty to źródło związków mineralnych takich jak: wapń, fosfor, potas, sód, magnez, siarka, chlor, żelazo, jod, zawiera też niewielkie ilości manganu, miedzi, molibdenu i selenu. Znajdziemy w nich także witaminy z grupy B (zwłaszcza witaminę B6), witaminę C, kwas foliowy i witaminę E.

Pieczone buraki z serkiem kozim


Pierwszy raz to danie, stanowiące świetną przekąskę i będące moim idealnym drugim śniadaniem lub kolacją, spróbowałam na jakimś konferencyjnym cateringu. Potem natknęłam się na nie ponownie aż w końcu postanowiłam, że skoro tak bardzo mi smakuje, zacznę robić je sama w domu. Jest naprawdę zdrowe i łatwe w przygotowaniu!

Potrzebujemy:
  • czerwone buraki (najlepiej nieduże, aby krócej się piekły),
  • roladkę serka koziego,
  • świeży szpinak,
  • oliwę,
  • ewentualnie sól, pieprz.

Buraki obieramy, myjemy i pieczemy do miękkości (może to zająć nawet ponad godzinę w zależności od ich wielkości i naszego piekarnika). Następnie kroimy je w dość cienkie plastry i wykładamy na umytym i osuszonym szpinaku. Posypujemy rozkruszonym serkiem kozim i w razie potrzeby doprawiamy do smaku.

Dlaczego warto? Ser kozi zawiera wszystkie ważne dla naszego organizmu składniki odżywcze. Znajdziemy w nim dużo białka, witamin z grupy A i B, cynku i kwasu foliowego, a także wapń, fosfor, potas i magnez. Buraki natomiast mają dużo kwasu foliowego, znajdziemy w nich też witaminę C i B1, a także pierwiastki: żelazo, wapń, magnez, potas, mangan, sód, miedź, chlor, fluor, cynk, bor, lit, molibden, kobalt oraz rzadko spotykane w warzywach rubid i cez. Warto też wspomnieć o szpinaku – źródle witaminy C, luteiny oraz beta-karotenu, a także magnezu, potasu, żelaza, kwasu foliowego oraz witamin: K, E i z grupy B.

Gulasz warzywny z chlebkami naan


Chlebki naan to przysmak kuchni indyjskiej – można je porównać do pity, chociaż przygotowuje się je znacznie szybciej. Ja lubię je jeść właśnie z tak przygotowanymi warzywami – po takim daniu długo nie czuję głodu!

Potrzebujemy:
  •  fasolę,
  • ciecierzycę,
  • cebulę,
  • słoiczek pasty ajwar (lub pomidory oraz czerwoną paprykę),
  • czosnek,
  • pieprz i sól,
  • oliwę,
  • 2 łyżeczki drożdży,
  • 1 łyżeczka miodu,
  • 250 g mąki pszennej,
  • jajko,
  • 2 łyżki mleka.

Gulasz: fasolę i ciecierzycę namaczamy i gotujemy w osolonej wodzie. Cebulę kroimy w kostkę i podsmażamy na oliwie z czosnkiem. Dodajemy do niej pastę ajwar lub pomidory oraz paprykę (pomidory obieramy ze skóry i drobno kroimy, paprykę pieczemy w kawałkach do miękkości i miksujemy w blenderze). Dorzucamy ugotowaną fasolę oraz ciecierzycę, mieszamy i dusimy do miękkości.

Chlebki naan: 100 ml ciepłej wody mieszamy z drożdżami i miodem i odstawiamy na 10 minut w ciepłe miejsce. Wlewamy rozczyn do mąki, dodajemy jajko, mleko, sól, czosnek i wyrabiamy gładkie ciasto. Formujemy cienkie placki i odkładamy na blachę do pieczenia. Przykrywamy je ściereczką i odstawiamy na 20-30 minut w ciepłe miejsce. Piekarnik rozgrzewamy do 150°C. Placki smażymy na patelni po 2 minuty z każdej strony, a następnie pieczemy przez 5 minut.

Dlaczego warto? Przede wszystkim dlatego, że ciecierzyca i fasola to wartościowe białko, pomidory są bogate w likopen (najsilniejszy antyutleniacz) oraz witaminy (np. A, C i E), a papryka czerwona zawiera cztery razy więcej witaminy C niż cytryna, a dodatkowo jest źródłem polifenoli, które usuwają z organizmu wolne rodniki.

Zupa serowo-cebulowa


Smaczna, pożywna, a nie ma w niej mięsa – przepis na tę zupę zalazłam kiedyś w sieci, ale nieco go urozmaiciłam, dodając do niej soczewicę i dodatkowe warzywa, dzięki czemu ma ciekawszy smak i syci na dłużej.

Potrzebujemy:
  • 3 ząbki czosnku,
  • 8 cebul,
  • masło,
  • czerwoną soczewicę,
  • 100 g sera Gouda,
  • 100 g sera Ementaler,
  • 2 szklanki mleka,
  • paprykę, np. Ramiro,
  • szczypior,
  • przyprawy: tymianek, majeranek.

Czosnek wyciskamy i podsmażamy na maśle. Dodajemy tymianek i pokrojoną w kostkę cebulę. Zalewamy mlekiem i dodajemy pozostałe przyprawy. Gotujemy, dodając wodę, jeśli chcemy zupę rozcieńczyć. Wrzucamy ugotowaną soczewicę, pokrojoną drobno paprykę, a następnie pokrojony w kostkę ser. Gotujemy aż się lekko rozpuści. Na końcu posypujemy pokrojonym szczypiorem.

Dlaczego warto? Taka zupa, mimo braku mięsa, dostarczy nam sporo białka dzięki zawartości soczewicy, a także sera żółtego. Soczewica zawiera też sporo potasu, błonnika, żelaza i kwasu foliowego.

A jakie są Wasze ulubione wegetariańskie potrawy?


Polecam też:

czwartek, 21 kwietnia 2016

Wasze historie – Roksana

Przez kilka lat moje włosy strasznie się puszyły – bardzo mnie to denerwowało, ale miałam nadzieję, że jest to tylko skutek uboczny leku, który kiedyś stosowałam, i że z czasem ten objaw, jak wiele innych, minie. Niestety, tak się nie stało, a ja zaczęłam szukać sposobów, aby je nawilżyć i ujarzmić. Zaczęłam od keratynowego prostowania, wymieniłam plastikową szczotkę na TT i szczotkę z naturalnego włosia, ograniczyłam suszenie włosów, przestałam używać prostownicy, a przede wszystkim – zainteresowałam się składami kosmetyków i zaczęłam sprawdzać, które z nich są dla mnie odpowiednie. Proces naprawczy trwa w zasadzie do dziś, ale dla mnie najważniejsze jest to, że faktycznie widzę jego efekty.

Dziś przedstawiam Wam historię mojej czytelniczki Roksany, której włosy naprawdę niejedno przeszły. Jej opowieść nieco przypomina moją: ciągłe farbowanie, włosy puszące się, zniszczone, a w pewnym momencie – ciągnące się jak guma. Mimo różnych przeciwności ich stan jest jednak obecnie znacznie lepszy, a Roksana, jak sama przyznaje, stara się trzymać „zdrowych” nawyków i… jak sami zobaczycie na zdjęciach, rezultaty widać gołym okiem! 

Historia Roksany

Cześć! 

Chciałabym się podzielić z Wami moją włosową przygodą i prosić o wsparcie – bowiem zdarza mi się tracić motywację!

W dzieciństwie włosy miałam gęste, grube, nieco napuszone. W kluczowym momencie (druga klasa podstawówki) sięgały pośladków. Później obcięłam je do brody i to był mój pierwszy błąd. Włosy zaczęły się puszyć, wyglądałam jak miotła!

W piątej klasie podstawówki, idąc za trendem, pofarbowałam mój ciemny blond na głęboką czerń (szamponetka)… włosy napuszone, sięgające ramion, związywane w kucyk. 

W szóstej klasie zaczęłam nagminnie używać prostownicy, o zgrozo z pierwszego lepszego sklepu na rynku. Włosy były w strasznym stanie, ale niewiele wtedy do mnie docierało. Fryzjerka mówiła, że są popalone.


W pierwszej gimnazjum zafarbowane na czarno... nie wiem, co ja sobie wtedy myślałam. Pierwszy lepszy szampon, odżywka z Dove i wyrywanie włosów kiepską prostownicą na porządku dziennym. Kolor w końcu zszedł do ciemnego brązu, przeplatanego z czernią. Oto zdjęcie z dnia, kiedy prostowane nie były:


W drugiej gimnazjum przestałam używać prostownicy, włosy (ni kręcone, ni proste) traktowałam pierwszym lepszym szamponem, bez odżywki. Chodziłam spać w mokrych (!!), nie suszyłam. Za to farbowałam i jeszcze raz farbowałam!

Dodawałam, że skóra głowy jest przesuszona ze względu na AZS? No cóż, ich stan był opłakany, ale rosły:


W maju w trzeciej gimnazjum postanowiłam zejść na jasny brąz. Efekt miał się mniej więcej tak (włosy nadal nie są prostowane): związywane w warkocza, mokre (!) na noc. Nadal zniszczone:


Przyszła pierwsza liceum a z nią najgorszy błąd mojego życia! Pofarbowanie włosów na bordowy/później rudy. Włosy w strasznym stanie, bez odżywek, olejków, prawie nie dało się rozczesać! Na drugim zdjęciu rozjaśnione pasemkami.


Kolejne ściąganie koloru już w dobrym salonie, miesiąc trzymania odżywki na włosach codziennie przynajmniej pół godziny. Włosy nie rozczesywały się łatwo, wypadały, a katowane prostownicą kruszyły się.

W lutym drugiej liceum postanowiłam je pofarbować na ciemny blond i ściąć. Prezentowały się tak:



Nie było najgorzej, w końcu zaczęły się jako tako układać, nie wywijały się. Niestety (co też głupiego strzeliło mi do głowy!) parę miesięcy później postanowiłam je pofarbować. Jako że u mojego fryzjera wysokie ceny i długie kolejki, a ja niecierpliwa, postanowiłam więc skorzystać z usług innej fryzjerki. Prosiłam o wyrównanie do odrostu. Niestety, nie zrozumiałyśmy się. Fryzjerka wyrównała je do żółtego, rozjaśnianego blondu. Wyglądałam tak strasznie, że od razu ze łzami w oczach pobiegłam po farbę od L’Oreal. Włosy prezentowały się strasznie. Gumowe, ciągnące się, zostające garściami w rękach. Ciężko było mi zrobić chociaż kucyka. Niewiele mam zdjęć z tamtego okresu:


W maju postanowiłam pofarbować je ten „ostatni raz”. W tym czasie zdarzyło mi się już parę razy nałożyć olej kokosowy, ale moje włosy, choć nie mam pojęcia, czy są wysokoporowate, puszyły się po nim niemiłosiernie. 

Ciemny blond zszedł jednak dość szybko, włosy zostały żółte. Nie kręciły się, nie były proste. Jeden wielki suchy puszek. Prostowane codziennie, ale postawiłam sobie twardy cel: więcej ich nie pofarbuję. Uwierzcie, wiele razy chciałam się złamać. Postanowiłam też, że nie zetnę ich, póki nie odrosną mi moje własne. Och, jak kusiło mnie, by sięgnąć po farbę, nie mogłam na siebie patrzeć!


W klasie maturalnej zainteresowałam się olejowaniem i składem kosmetyków, których używam. Próbowałam wykonać na swoich włosach zabieg keratynowego prostowania, niestety po kilku myciach włosy wróciły do pierwotnego stanu – były puszące się, już nie takie grube jak kiedyś. Ani proste, ani kręcone.

Kupiłam TT, przynajmniej dwa razy w tygodniu nakładam maskę Vatika (z czarnuszki), używam olejów Babuszki Agafii (na szybszy porost włosów) oraz olejku SESA, olejek w płynnej odżywce Schwarzkopf i OSIS+ (również Schwarzkopf) zawsze przed prostowaniem. Zakupiłam prostownicę firmy GAMA, jedną, teraz drugą – CP3 Digital Nano Tourmaline Laser Ion. Włosy suszę, nie kładę się spać w mokrych. Niestety po wysuszeniu puch lata na wszystkie strony. Staram się nie prostować codziennie, zaplatam warkocze dobierane lub czeszę kucyka. Ostatnio (grzech) wróciłam do nagminnego prostowania, by chodzić w rozpuszczonych. Trwa to mniej więcej tydzień, muszę powrócić do zdrowszych nawyków. 

Na chwilę obecną odrost jest już bardzo widoczny, a włosy stały się miękkie i nie wypadają garściami. Nie potrzebuję też odżywki (której i tak używam), by je rozczesać po myciu. Minusem jest straszny puch. Zdjęcie nim końcówki zostały podcięte:



Pozdrawiam i mam nadzieję, że podzielisz się moją włosową historią – ona nadal trwa! Mam nadzieję, że wytrwam w postanowieniu i zapuszczę włosy którymi obdarzyła mnie natura.

Roksana.

Roksanie bardzo dziękuję za podzielenie się swoją (burzliwą!) historią, a Was zachęcam do dyskusji: jakie są Wasze ulubione sposoby na puszące się włosy? Jaką pielęgnację polecilibyście szczególnie w tym przypadku?

Zapraszam też do przesyłania swoich historii (szczegóły tutaj)!

Polecam inne wpisy z tej serii:

niedziela, 17 kwietnia 2016

Jak oszukują nas producenci kosmetyków?


Na sklepowych półkach jest ich bardzo wiele, każdy w innym opakowaniu, często o wymyślnych kształtach. Wszystkie pachnące, z obiecującymi cuda naklejkami i opisami, o różnych kolorach, wzorach i nakrętkach. Producenci kosmetyków w rozmaity sposób kuszą nas, by to właśnie ich produkt wybrać i włożyć do koszyka. Często grają nie fair, licząc na niewiedzę, ignorancję bądź gapiostwo konsumentów. Jak się zwyczajnie nie dać złapać na haczyk i na co zwracać uwagę, aby po powrocie do domu nie żałować pieniędzy na kupiony właśnie szampon, odżywkę czy krem?

Opisy niezgodne z rzeczywistością

W zeszłym roku zamieściłam na blogu obszerny wpis na temat sprayów do włosów z solą morską. Sporo czasu przygotowywałam się do jego napisania, zbierałam materiały i porównywałam składy. Ku mojemu zaskoczeniu większość takich produktów wcale nie zawiera tytułowej soli morskiej – mimo deklaracji producenta na opakowaniu.

Takie przykłady można oczywiście mnożyć i tylko świadomy konsument nie pozwoli się w ten sposób oszukiwać. Wielokrotnie, chociażby podczas pisania recenzji, natykałam się na tego rodzaju nadużycia i muszę przyznać, że dzięki temu wyrobiłam w sobie odruch automatycznego sprawdzania składu – w sklepie nie kieruję się już opisem producenta, tylko od razu odkręcam opakowanie na drugą stronę i czytam, jakie substancje zawarto w danym kosmetyku. To pozwala mi uniknąć wielu rozczarowań i poczucia, że zostałam oszukana.

Wrażenie dużego opakowania

Dostałam kiedyś krem do twarzy w naprawdę ładnym opakowaniu. Nie pamiętam już, jakiej był marki, ale przypominam sobie bardzo ładny, drogo wyglądający (sic!) słoiczek. Kiedy go jednak odkręciłam, okazało się, że ma bardzo grube ścianki i w efekcie – mimo że wydawał się spory – zawierał naprawdę niewiele kosmetyku. Byłam zawiedziona i chociaż sama go nie kupiłam, czułam się oszukana – nie zwróciłam bowiem uwagi na pojemność opakowania podaną w mililitrach, a jedynie uległam złudnemu wrażeniu masywnego słoiczka.

Ten problem pojawia się nie tylko przy kremach do twarzy – zwróćcie uwagę na kosmetyki, na przykład odżywki do włosów, które często pakowane są do szerokich, ale spłaszczonych tubek. Na półce takie produkty wydają się być niezwykle pojemne, ale wystarczy wziąć opakowanie do ręki, aby się przekonać, że często zawierają mniej kosmetyku niż pozostałe.

Czy takie zagrywki producentów to oszustwo? Oczywiście nie – na każdym opakowaniu mamy przecież podaną jego pojemność. Często jednak „kupujemy oczami” i to, co wrzucimy do koszyka, zależy od tego, jakie wrażenie zrobi na nas dane pudełko, tubka czy słoik. Warto mieć to więc na uwadze.

Łagodny? Niekoniecznie!

Bardzo często zdarza mi się być pytaną o to, czy dany kosmetyk z etykietą „łagodny” (zazwyczaj przeznaczony dla maluchów) faktycznie taki jest – z takimi prośbami często stykam się w komentarzach na blogu, mailach oraz w życiu codziennym, gdy o działanie na przykład szamponu pytają mnie koleżanki. Niestety, z mojego doświadczenia wynika, że 90% kosmetyków z napisem „łagodny”, „delikatny” czy „dla dzieci” (często ze zdjęciem uśmiechniętego bobasa lub dziecięcymi rysunkami na opakowaniu sugerującymi przeznaczenie dla najmłodszych!) zawiera w rzeczywistości silne detergenty – zazwyczaj SLS lub SLES. Dziwię się, że takie praktyki producentów nie są sprawdzane i nie zostały zakazane, ponieważ wprowadzają konsumentów w błąd.

Przypominam, że o tym, jak rozpoznać silne i łagodne detergenty w składach kosmetyków pisałam już tutaj.



Eko i paraben free

Parabeny (o których pisałam już tutaj) to najlepiej przebadane konserwanty kosmetyczne. Jeśli nie ma ich w składzie, możemy być prawie pewni, że producent dodał do środka inne, mniej bezpieczne w użytku dodatki zabezpieczające kosmetyk przed wnikaniem drobnoustrojów. Otrzymujemy więc szampon, odżywkę czy spray z dużo bardziej ryzykownym składem i niepewnym wpływem na nasze zdrowie. Zamienił stryjek siekierkę na kijek.

Naklejka „paraben free” (ewentualnie „SLS free” czy „Silicone free”) ma więc skusić nas obietnicą naturalnego, bezpiecznego składu. Niestety, w wielu przypadkach jest to obietnica bez pokrycia. W przypadku chociażby napisu świadczącego, że w produkcie nie ma SLS-ów, po przejrzeniu składu zazwyczaj natykamy się na inne silne detergenty, które działają w zasadzie identycznie. Podobnie jest z napisem „eko”, który przez producentów został już chyba wyeksploatowany do cna. Tutaj także jesteśmy często robieni w balona – nie istnieją bowiem żadne regulacje prawne dotyczące tego zagadnienia. Słowo „eko” jest więc często nadużywane, a zamiast kosmetyku naturalnego z taką naklejką często dostajemy produkt pełen syntetycznych składników, a w dodatku… w nie nadającym się do recyklingu opakowaniu.

Jaka jest na to rada? Oczywiście sprawdzanie składów i nie sugerowanie się napisami na opakowaniu.

Tytułowy składnik w minimalnej ilości

Ten „producencki trik” jest szczególnie popularny przy okresowo modnych składnikach kosmetycznych – ja często zauważam go w przypadku produktów z olejem arganowym. Działa to tak: na opakowaniu widnieje wielki napis sugerujący, że dany szampon, odżywka czy krem zawiera całe morze tego właśnie oleju (często „arganowy” pojawia się nawet w jego nazwie handlowej), a gdy spojrzymy do składu INCI takiego kosmetyku, okazuje się, że znajduje się na samym końcu listy nierzadko w otoczeniu syntetycznych dodatków. Ze względu na to, że olej arganowy jest jednym z najdroższych olejów, producenci zazwyczaj nadają produktom z ich dodatkiem wysublimowane nazwy sugerujące, że mamy do czynienia z kosmetykiem luksusowym (czytaj: drogim i wyjątkowym za sprawą wspaniałego składu). Oczywiście prawie nigdy takie obietnice nie mają pokrycia.

Hipoalergiczny – na pewno?

Nie ma ustawy określającej składniki hipoalergiczne – każdy bowiem może uczulić, nawet pozornie bezpieczne zioła takie jak rumianek. Nigdy nie wiadomo, które z nich wywołają u nas alergię, wysypkę czy świąd. Przekonałam się o tym niedawno rozmawiając z koleżanką, która testowała kosmetyki mineralne – mimo tego, że zawierają one jedynie (uznawane za bardzo bezpieczne dla skóry) minerały, wywołały u niej pieczenie i swędzenie tak silne, że jedyną radą było szybkie umycie twarzy. Jak widać nie wszystko jest dla każdego, a napis „hipoalergiczny” na kosmetyku to tylko chwyt marketingowy.

Co więcej, producenci nie mają nakazu udowadniania, że dany produkt faktycznie zmniejsza ryzyko pojawienia się alergii. Dlaczego? Ponieważ wszystkie składniki kosmetyczne dopuszczone do sprzedaży były wcześniej testowane. Ich części składowe są zatem bezpieczne dla człowieka, ale – co istotne – nie oznacza to, że u danej osoby nie mogą wywołać niepożądanych efektów.

Jeśli więc cierpimy na alergię, najlepiej jest samodzielnie zajrzeć do składu INCI podanego na opakowaniu i wyszukać te składniki, które powodują u nas reakcję alergiczną. Zdecydowanie będzie to bezpieczniejsze niż wiara w to, że kosmetyk nazywany szumnie „hipoalergicznym” nas nie uczuli.

Obietnice bez pokrycia

„Serum sklejające końcówki włosów”, „Balsam usuwający głębokie przebarwienia” czy „Krem z kwasem hialuronowym wypełniający zmarszczki” to chyba najczęściej pojawiające się brednie, którymi karmią nas producenci kosmetyków. Niestety, wielu z nich żeruje na niewiedzy konsumentów i perfidnie ją wykorzystuje.

Rada? Producenckie obietnice traktujmy z przymrużeniem oka.

Mniej w środku, a cena taka sama

Zmniejszanie pojemności opakowań przy pozostawieniu tej samej ceny produktu to domena nie tylko firm kosmetycznych, ale też na przykład spożywczych. Czasem zdarza się także, że słoik czy tubka są tej samej wielkości co dawniej, ale produktu w środku – mniej. Nie ma więc co oceniać kosmetyku „na oko” – na każdym opakowaniu musi widnieć informacja dotycząca jego dokładnej pojemności.

Zmiana składu bez ostrzeżenia

Najpopularniejszym przykładem procederu tego typu w zakresie kosmetyków do włosów jest chyba zmiana składu popularnej wcierki Jantar – po latach na rynku pojawiła się jej nowa wersja na bazie alkoholu, a więc gorsza dla większości osób, ale producent nie poinformował o tej zmianie. Takich przypadków było wiele – sama kilka miesięcy temu recenzowałam szampon VitalDerm, na opakowaniu którego widniała naklejka „Laur konsumenta 2013 roku”. Producent „zapomniał” jednak dopisać, że nagroda dotyczyła wcześniejszej wersji kosmetyku, z innym składem, a więc nota bene zupełnie innego produktu. Ale naklejka jest i kusi. Sprytnie, prawda?


Daliście się kiedyś oszukać nieuczciwym producentom? Jakie jeszcze triki przychodzą Wam do głowy, które mogłabym dopisać do powyższej listy?

Polecam też:

wtorek, 12 kwietnia 2016

Recenzja: Kallos, Banana Mask


Bananowy Kallos to chyba najsmaczniej pachnąca maska do włosów, jaką kiedykolwiek stosowałam – przy każdym otwarciu opakowania miałam ochotę wyjadać ją łyżką! Jest ponadto tania i wiele osób ją chwali, więc i ja, kilka miesięcy temu, zdecydowałam się na jej zakup. Niestety, dziś tego żałuję.

Oceny cząstkowe: dobryneutralnysłaby.

Opakowanie

Litrowy słój wykonany z mało wytrzymałego plastiku – nieraz słyszałam już, że po upadku ze sporej wysokości z tego opakowania wiele nie zostało. Mi się taka przygoda nie przytrafiła i chociaż korzystanie z tak dużego „pudła” było dla mnie raczej wygodne, tak za każdym razem, gdy nabierałam maskę na palce, myślałam o harcujących w niej drobnoustrojach, które w takich warunkach mają na pewno lepsze możliwości rozwoju niż w przypadku innego rodzaju opakowań (więcej tutaj).

Zapach

Chemiczna, słodka bananowa żelka – tak opisałabym go w skrócie. Mało naturalny, ale bardzo, bardzo przyjemny. Można dostać przy nim ślinotoku.

Skład

Aqua (woda), Cetearyl Alcohol (emolient), Cetrimonium Chloride (konserwant, antystatyk), Olea Europaea Oil (oliwa z oliwek), Parfum (zapach), Citric Acid (kwas cytrynowy),Cyclopentasiloxane (silikon lotny), Dimethiconol (silikon usuwany a pomocą delikatnych szamponów), Propylene Glycol (humektant), Musa Sapientium Fruit Extract (ekstrakt z bananowca zwyczajnego), Niacinamide (witamina PP), Calcium Pantothenate (witamina B5), Sodium Acsorbyl Phosphate (chroni przed promieniowaniem UV i szkodliwym dymem tytoniowym), Tocopheryl Acetate (również chroni przed promieniowaniem UV i szkodliwym dymem tytoniowym), Pyridoxine HCI (forma witaminy B6), Maltrodextrin Sodium Starch (ułatwia wchłanianie się innych substancji w kosmetyku), Octenylsuccinate Silica (konserwant, rozpuszczalnik i substancja zapachowa), Benzyl Alcohol (konserwant, może wysuszać włosy), Methylchloroisothiazolinone (konserwant), Methylisothiazolinone (konserwant).

Szczerze? Według mnie nic specjalnego. Przede wszystkim zwróćmy uwagę na to, co znajduje się w składzie przed zapachem (to, co jest za nim, występuje w minimalnej ilości): woda, emolient, konserwant o właściwościach antystatycznych i oliwa z oliwek. Szału nie ma. 

Dalej znajdziemy dwa silikony, tytułowy ekstrakt bananowy, kilka witamin i konserwantów, z czego jeden może wysuszać włosy. Warto zwrócić jednak uwagę na aż dwa składniki chroniące włosy przed działaniem słońca.


Działanie

Wiem, że wiele dziewczyn uwielbia tę maskę, ale słyszałam też bardzo negatywne opinie na jej temat. Jak dla mnie jej działanie jest średnie – trochę wygładzała, trochę ujarzmiała, ale na pewno nie byłam zbyt zachwycona po jej użyciu. Trochę nie rozumiem tego, że tak wiele osób zachwyca się produktami marki Kallos – jako baza do dodatków są w porządku, ale mam wrażenie, że jednak niewiele osób korzysta z półproduktów. Sama w sobie niewiele zawiera i w moim przypadku oceniłabym ją jako średnią lub gorzej niż średnią, ponieważ moje włosy się po niej bardzo strączkują, są za mało dociążone i zdecydowanie wyglądają gorzej niż zazwyczaj. Szkoda, że zapach tak szybko się ulatniał, bo mam wrażenie, że to jej najlepszy element!

Konsystencja i wydajność

Średnio gęsta, nie spływa z włosów, dobrze się nakłada i rozciera. Ja mam litrowe opakowanie maski – jej ilość jest dla mnie zdecydowanie za duża, część maski rozdałam więc koleżankom. Przy takiej ilości starczyłaby mi pewnie na rok.

Cena i dostępność

Wersja litrowa kosztuje około 10 zł – zadziwiająco tanio jak na tak ogromną pojemność. Najłatwiej dostać ją w drogerii Hebe lub przez internet.

Podsumowanie

Niska cena i piękny zapach to jej największe zalety – trochę za mało, abym mogła nazwać ją dobrą. U mnie się nie sprawdziła, ale wiem, że ma wielu zwolenników. Ale uwaga – słyszałam, że u niektórych dziewczyn bardzo wysusza włosy, co jest zauważalne dopiero po pewnym czasie stosowania!

Używaliście maski Kallos Banana? Jestem ciekawa Waszych opinii na jej temat!


Inne recenzje masek do włosów:

Popularne w tym miesiącu: