|
Rok 1987 i 1989 |
Zacznę
od tego, że jako dziecko miałam jasne blond włosy, które ciemniały wraz z
wiekiem. Z czasem – w podstawówce – osiągnęły kolor jasnego, mysiego brązu –
typowego dla większości moich rówieśników. Mama myła mi je najczęściej prostymi, często
dziecięcymi szamponami. Pamiętam, że przez długi czas bardzo tego nie lubiłam
ze względu na to, jak bardzo piekły, gdy dostały się do oczu!
W
dzieciństwie nienawidziłam jeszcze jednego: czesania. Gdy jesteśmy mali, włosy
czeszą nam rodzice. Dla mnie czynność ta wiązała się wyłącznie z bólem i
szarpaniem, chociaż mama bardzo się starała być delikatna.
|
Rok 1993 i 1995 - włosy coraz ciemniejsze |
Do
komunii nosiłam długie włosy – zazwyczaj sięgały za łopatki. W połowie
podstawówki ścięłam je jednak do brody (z lekkim cieniowaniem przy twarzy).
Dobrze, że mam jakieś zdjęcia z tego okresu, ponieważ niewiele z tego pamiętam.
Z tamtych czasów utkwiło mi za to w pamięci pewne wydarzenie: moje włosy, gdy
były dłuższe, bardzo się plątały i któregoś dnia zorientowałam się, że nad
karkiem stworzyły pokaźnych rozmiarów kołtun. Z czasem powiększał się on, a ani
ja sama, ani moja mama nie potrafiłyśmy go rozczesać. I gdy już straciłam
wszelką nadzieję i zaczęło do mnie docierać, że będę musiała ściąć się na
krótko, na ratunek przybiegła znajoma mojej mamy, która w kilkadziesiąt minut
(i bardzo delikatnie!) go rozplątała. Do dziś pamiętam, jak siedziałyśmy na
murku i rozmawiałyśmy o tym, czy się uda.
Po
podcięciu włosy szybko odrosły, a ja ponownej zmiany zapragnęłam na początku
gimnazjum – wówczas ścięłam włosy najkrócej w życiu, bo do ucha. Z tyłu były
jeszcze krótsze, tworząc modną w tamtym okresie „bombkę” – pasma z przodu głowy
były dłuższe, a z tyłu podgolone nad karkiem. Teraz taka fryzura wydaje się
zamierzchłą przeszłością, ale pod koniec lat 90. stanowiła istny krzyk mody ;)
|
Lata 1997-2003 - u góry odrośnięte włosy po pierwszym większym cięciu, u dołu - fryzura "na bombkę", czyli do ucha z podgolonym karkiem; dolne zdjęcie po prawej stronie - włosy odrastają, a ja pierwszy raz zaczynam zapuszczać grzywkę w wakacje przed pójściem do liceum |
Na
początku liceum zapuściłam grzywkę – do tej pory przez cały czas ścinano mi ją
na prosto, wtedy jednak zapragnęłam zmiany. Początkowo nie miałam jej wcale, z
czasem jednak zaczęłam nosić ją na bok – raz dłuższą, a raz przycinaną tuż nad
brwiami. Oczywiście zazwyczaj sama sięgałam po nożyczki, więc to, jak wówczas
wyglądałam, zależało w dużej mierze od tego, jak akurat wyszło mi cięcie.
|
Rok 2004 - włosy w kolorze fioletu, który często wyglądał jak czarny |
W
tym czasie – pod koniec gimnazjum lub na początku liceum – pierwszy raz
koloryzowałam włosy szamponem (na odcień zbliżony do miedzianego). W szkole
średniej zaczęłam już jednak szaleć z farbami: początkowo przez rok czy dwa
sięgałam po odcienie związane z rudościami (najczęściej miedziany, który z
czasem wypłukiwał się do jaśniejszego), a potem przez wiele lat moim ulubionym
stał się fiolet – tuż po koloryzacji włosy były czarne z lekkim fioletowym
połyskiem, z czasem rozjaśniały się do fioletu, a potem „łapały” różne odcienie
rudego ze względu na wcześniejsze koloryzacje. Pamiętam, że bardzo mnie to
ostatnie denerwowało – jakkolwiek nie zafarbowałabym w tamtym czasie włosów,
wypłukiwały się one do rudości – wszystko przez wcześniejsze eksperymenty z
rudawymi farbami. Długo musiałam czekać aż się to zmieni – w zasadzie do
momentu aż odrosły mi włosy nie farbowane na ten kolor.
|
Rok 2005 |
A
jakie były wówczas moje włosy? Po farbowaniu – wygładzone i pięknie błyszczące.
Wiadomo, efekt farby. Z czasem jednak traciły blask i stawały się bardziej
suche, gorzej się układały i odstawały. Do kolejnego farbowania – i tak w
kółko.
Bardzo
nie lubiłam u siebie – i do dziś nie lubię – ciepłych kolorów na głowie. Gdy
więc farba wymywała się i płowiała, nakładałam ją na nowo… oczywiście na całe
włosy. Ten rytuał powtarzałam raz na miesiąc lub dwa, czasem nieco rzadziej.
Nie ma się więc co dziwić, że włosy nie były wówczas w dobrym stanie. Tym
bardziej, że długo korzystałam wyłącznie z najtańszych farb drogeryjnych…
|
Rok 2006 - pamiętne pasemka |
Na
pierwszym roku studiów poszłam do fryzjera z zamiarem stworzenia na włosach
czegoś, co wówczas podobało się większości moim najbliższym, ale dziś patrzę na
zdjęcia z tamtego czasu z uśmieszkiem powątpiewania: blond pasemka przeplatane
brązowym odcieniem. Wyglądały dość nienaturalne, a mimo to powtórzyłam tę
koloryzację raz jeszcze. Niestety, blond kosmyki, umęczone mocną farbą,
ciągnęły się wówczas jak guma do żucia. Włosy były bez życia, zaczęły się
kruszyć.
W tamtym czasie (i długo później) cała moja "pielęgnacja" włosów (cudzysłów zamierzony!) opierała się na myciu ich szamponem. Czasem nakładałam odżywkę, ale tylko na kilka sekund i zazwyczaj na ociekające wodą włosy. Oczywiście nic to nie dawało.
|
Rok 2007 - powrót do ciemnych kolorów |
W
2006 roku znów zafarbowałam je na jeden kolor – najpierw wróciłam do ciemnego
fioletu, potem przekonałam się do ciemnych, zimnych brązów. Kolor był piękny,
ale nie na długo – z każdym kolejnym myciem włosy stawały się coraz jaśniejsze, wypłowiałe i
zyskiwały znienawidzony przeze mnie ciepły odcień.
Pamiętam,
że chociaż zazwyczaj sięgałam po proste farby drogeryjne (najczęściej Garnier –
bo był tani), miałam od lat tę samą fryzjerkę. Z perspektywy czasu nie uważam,
żeby była dobra. Ostatnim razem, kiedy u niej byłam, nałożyła mi farbę, która
sprawiła, że moja skóra głowy zaczęła mnie strasznie piec i swędzieć. Po tej
koloryzacji włosy masowo mi wypadały, a ja postanowiłam znaleźć inny salon
fryzjerski.
|
Lata 2007-2008 |
Po
studiach dalej farbowałam włosy na ciemno – raz były prawie czarne, innym razem
ciemnobrązowe. Wydawało mi się, że taki kolor dobrze do mnie pasuje i oddaje
mój charakter. Wciąż jednak bardzo mnie denerwowało, gdy się wypłukiwał. Na
niektórych zdjęciach wygląda, jakby był rudy – w rzeczywistości jednak to jasny
brąz.
|
Lata 2009-2011 |
Z
czasem, za namową mamy, postanowiłam, że zobaczę, jak będę wyglądać w
jaśniejszych włosach. Mimo zerowej wiedzy na temat ich pielęgnacji wiedziałam,
że przefarbowanie się z brązu na blond może się źle skończyć, uznałam więc, że
na jakiś czas zaprzestanę koloryzacji aż odcień zrobi się dużo jaśniejszy.
Wtedy, w kilku etapach, jeszcze bardziej go rozjaśnię.
|
Lata 2012-2013 - dłuższa przerwa w farbowaniu, włosy stopniowo się rozjaśniają. Tak wyglądały po leczeniu Izotretynoiną - suche, bez życia, wywijające się na wszystkie strony |
|
Rok 2013 - dno dna jeśli chodzi o stan włosów |
Tak
też zrobiłam – gdy kolor był już dość wypłowiały, poszłam do nowej, polecanej
przez koleżankę fryzjerki. Zaproponowała położenie jaśniejszej farby – w
efekcie kolor moich włosów znacznie się rozjaśnił do ciemnego blondu. Dopiero
po pół roku znów położyłyśmy kolejną farbę – wówczas stałam się blondynką.
|
Rok 2014 - kolor jeszcze przejściowy, a stan fatalny |
W
tym czasie, a był to 2012 rok, zaczęłam kurację Izotretynoiną – lekiem, który
praktycznie zlikwidował u mnie problemy z trądzikiem. Jego moc jest jednak na
tyle duża, że powoduje inne kłopoty – u mnie zaowocowały one łamliwymi
paznokciami i… totalnym zniszczeniem włosów. Stały się wtedy niesamowicie suche
i puszące się, wywijały się na wszystkie strony i wyglądały naprawdę okropnie,
a co gorsza masowo wypadały. Zdesperowana sięgałam po prostownicę – zdawałam
sobie sprawę, że tylko pogłębi problem, starałam się więc używać jej tylko do
pasm przy twarzy i ewentualnie wierzchnich z tyłu głowy. Poszłam też do
dermatologa z prośbą o środek na wypadanie włosów – dostałam jednak lek, o
którym dopiero po latach dowiedziałam się, że jest masowo przepisywany, ale
mało komu pomaga. Jak zresztą można dobrać leczenie pacjentce, na którą podczas
wizyty nawet się nie spojrzało nie mówiąc o tym, żeby sprawdzić jej stan skóry
i włosów?
W
tamtych miesiącach coraz rzadziej rozpuszczałam włosy i coraz częściej myślałam
o tym, że będę musiała je ściąć. Wyglądały naprawdę okropnie, a żadne moje
próby nie poprawiały ich stanu. Bardzo mało wiedziałam wtedy o pielęgnacji
włosów – gdy usłyszałam o olejowaniu, kupiłam olej kokosowy i niemalże
chlustałam nim na włosy (to znaczy nakładałam go w tak dużej ilości, że aż z
nich ściekał). Zostawiałam go na noc, a następnego dnia po umyciu włosy
wyglądały jeszcze gorzej. Nie wiedziałam wtedy, że każdy olej działa nieco
inaczej i powinnam dobrać go do swoich włosów. Nie wiedziałam też, że nie każde
włosy lubią całonocne olejowanie.
W
końcu pomogło mi keratynowe prostowanie
zaproponowane przez fryzjerkę – po nim włosy wyglądały jak nie moje: były
gładkie, lśniące, nie puszyły się i nie wywijały. Przestały też reagować na
wilgoć w powietrzu. Byłam zachwycona. Wprawdzie trochę czasu zajęło mi
nauczenie się, jakich kosmetyków mogę używać po zabiegu (wtedy było jeszcze
mało informacji na ten temat w internecie), ale wszystkiego zaczynałam się powoli uczyć.
|
Rok 2014 - po keratynowym prostowaniu |
Po
2-3 miesiącach od zabiegu włosy zaczęły wyglądać coraz gorzej, a ja –
zdesperowana, by nie wrócić do punktu wyjścia – zaczęłam coraz więcej czytać na
ich temat. Wtedy jeszcze nie wiedziałam nawet, od czego zacząć, a natłok
wykluczających się artykułów i wpisów w internecie często mącił mi w głowie. Małymi
kroczkami dowiedziałam się, jak rozszyfrowywać składy. Pamiętam, jak długo
zdarzało mi się czytać je z telefonem w ręku przy sklepowej półce i porównywać
substancje zawarte w szamponie czy odżywce, które chciałam kupić!
W
internecie znalazłam informacje o zbawiennym wpływie kozieradki na słabe włosy – zgodnie z instrukcją przygotowałam z
niej wcierkę, która błyskawicznie zahamowała u mnie wypadanie. To był pierwszy
sukces, który dodał mi skrzydeł.
Z
czasem bardzo polubiłam tematykę związaną z pielęgnacją włosów: testowałam nowe
sposoby dbania o nie i – co najważniejsze – widziałam efekty swoich działań. Miałam
wrażenie, że najgorsze mam już za sobą, a mój dotychczasowy kompleks stał się
poniekąd moim hobby. Założyłam bloga, aby motywować się do działania i
pogłębiać swoją wiedzę, a przy okazji pomóc innym osobom.
Nie
twierdzę, że doprowadziłam swoje włosy do stanu, który mi odpowiada – wciąż
brakuje im gęstości, są delikatne i co kilka miesięcy walczę z ich wypadaniem. Często
się też strączkują, co bardzo mnie denerwuje. Wiem jednak, że pewnych
genetycznych kwestii nie przeskoczę, a nad pozostałymi mogę wciąż pracować.
Do
dziś mam pewne obawy przed powiedzeniem obcej osobie o tematyce mojego bloga –
zawsze wydaje mi się, że pielęgnacja włosów dla wielu może być czymś płytkim i
miałkim. Kiedy jednak wiąże się z pokonaniem jakiegoś kompleksu i nachodzi na
wiele innych dziedzin wiedzy, będąc jednocześnie elementem samodoskonalenia się
i pomocą dla innych, być może nie powinna stanowić powodu do wstydu.
|
Obecnie - lata 2015-2016 |
Dalsza
historia jest w toku, a po regularne podsumowania zapraszam do AKTUALIZACJI :)